Bartłomiej Skalny

Inżynier ds. bezpieczeństwa żywności, aktualnie kontynuuje naukę na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu na studiach magisterskich na kierunku Zarządzanie Jakością i Analiza Żywności ze specjalnością – chemia żywności.

Moje mieszkanie przypomina laboratorium, a moje życie – jeden wielki eksperyment. W domu mam komorę laminarną i bioreaktory. Komora laminarna to urządzenie wykorzystywane do pracy laboratoryjnej w warunkach sterylnych, zrobiłem ją sam. Gdybym chciał kupić takie urządzenie, musiałbym wydać około 40 tysięcy. Kosztowało mnie to kilkaset złotych i rok prób, żeby dojść do etapu, w którym warunki są naprawdę sterylne.

Wcześniej robiłem doświadczenia w spryskanym denaturatem kartonie. Też było całkiem sterylnie, ale musiałem te opary wdychać.

Co robię? Nazywają mnie człowiekiem renesansu, bo interesuje mnie wszystko, wszystko chciałbym zbadać. Studiowałem zarządzanie jakością i analizę jakości, ale najbardziej zafiksowałem się na uprawie roślin in vitro, czyli w szkle. Stąd wzięły się te bioreaktory, czyli po prostu słoiki z dołączoną pompką, które kilka razy dziennie dostarczają pożywkę dla roślin. Dzięki temu moje rośliny rosną i to szybciej niż w warunkach naturalnych. Żywię je cukrem, więc nawet nie potrzebują fotosyntezy, światła. Równie dobrze mógłbym to robić pod ziemią albo w kosmosie. Rośliny są szczelnie zamknięte w słoikach, nie mają kontaktu ze światem zewnętrznym, przez co nie są narażone na atak grzybów ani bakterii. Odkażam nasiona, a pożywkę przed podaniem też sterylizuję. Niektórym to się kojarzy z „Seksmisją”. Sam w żartach mówię o sobie „władca roślin”.

We Wrocławiu odkryłem, że można to robić zupełnie inaczej, łamać schematy, eksperymentować na niespotykaną dotąd skalę.

Na przykład jest czerwiec i pada grad, a moje rośliny w bioreaktorach mają się świetnie. Hoduję głównie rośliny zagrożone wyginięciem oraz lecznicze – w tej chwili na przykład Kapturnicę oskrzydloną. Przy okazji badam jej właściwości – szukam m.in. substancji o nazwie taksyfolina, a także innych związków biologicznie aktywnych o silnym działaniu przeciwutleniającym. Poza tym hoduję też owadożerną rosiczkę i aloesy. Z tych ostatnich robię sobie maseczki, bo mam suchą skórę, a jestem uczulony na składniki właściwie wszystkich kremów. Dla koleżanek i rodziny robię naturalne kosmetyki.

W Korei w bioreaktorach hodują żeń-szeń na suplementy diety. W Polsce nikt jeszcze nie robi takich rzeczy na skalę przemysłową. Prawdopodobnie ja będę pierwszy, bo właśnie takie mam plany na przyszłość: stworzyć komercyjne laboratorium, czyli alternatywę do pozyskiwania substancji naturalnych, które będą mogły być wykorzystywane na różne sposoby – w przemyśle kosmetycznym, farmaceutycznym czy spożywczym.

Zafiksowałem się na tych roślinach, a zaczęło się dość zwyczajnie: sadziłem z dziadkiem pomidory na działce. Koledzy się śmiali, że zamiast piłki ziemię kopię. A mnie już wtedy kręcił efekt: że coś robię i coś konkretnego z tego wychodzi. Najbardziej interesowała mnie chemia, środki ochrony roślin i walka z kaprysami natury. Stworzyłem nawet innowacyjną szklarnię, ogrzewaną powietrzem pompowanym pod ziemię. Na studiach na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu odkryłem, że można to robić zupełnie inaczej, łamać schematy, eksperymentować na niespotykaną dotąd skalę.

Na II roku zapisałem się do Koła Genetyków i Hodowców Roślin UPWr, zostałem przewodniczącym. Zaczynam właśnie studia doktoranckie i będę prowadził badania w pomieszczeniach uczelni. A więc tam będę teraz rozwijał swoje laboratorium. Kiedy osiągnę już dużą powtarzalność badań i dopracuję procedury hodowli, pomyślę o ich skomercjalizowaniu. Już teraz wiele firm i instytucji bardzo interesuje się tym, co robię. Myślę o założeniu własnego startupu we Wrocławskim Parku Technologicznym, gdzie przeniósłbym swoje słoiki.